Inkwizytor(124)
Dwanaście plemion Izraela zniszczy Nazareańczyka. Dwunastu apostołów przywiedzie go do zguby.
Przeczytałem kilkakrotnie te dwa zdania. Była w nich złowieszcza liczba, o której mówił mi Tami: dwanaście plemion, dwunastu apostołów, dwanaście zaklęć otwierających wrota demonom i chaosowi. Kartkowałem dalej. Na kolejnej stronie był krótki prolog pod ryciną przedstawiającą potwory błądzące po pustyni pod osłoną nocy. Wstęp, stanowiący zarazem proroctwo i admonicję, świadczył wyraźnie, że Gianmaria był dobrym znawcą i tłumaczem z greki, a z ryciny wynikało, że był również utalentowany malarsko.
Horda grobowca nie nadaje czcicielom przywilejów. Ich moc jest nieduża, mogą tylko w niewielkiej mierze zmienić wymiary przestrzenne i uczynić namacalnym jedynie to, co przynależy do świata zmarłych. Posiądą
356
władzę wszędzie tam, gdzie zostaną zaintonowane formuły Zeghela Bliela, a jeśli nastąpi to we właściwym czasie, mogą przywołać tych, którzy otworzą wrota w domach cmentarnych. Nie mają konsystencji w naszym ludzkim pojęciu, ale wnikają w śmiertelną powłokę istot ziemskich, gdzie znajdują jadło i schronienie. Tam czekają, aż dokona się czas gwiazd nieruchomych i otworzy się brama do nieskończoności, uwalniając Tego, który z drugiej strony usiłuje ją zniszczyć, żeby otworzyć sobie drogę…Szybko zamknąłem księgę i wyjrzałem przez okienko kajuty. Noc była czarna jak stronice Necronomiconu. Owinąłem obie księgi w jedwabną tkaninę i włożyłem do grubego worka z foczej skóry, którą zaimpregnowałem łojem. Obwiązałem worek sznurami; teraz księgi były zabezpieczone na wypadek deszczu, przygniecenia i innych szkód, jakim mógłby ulec pakunek. Wziąłem go pod pachę i wyszedłem z kajuty.
Skierowałem się do cel umieszczonych w zęzie, pod drugim poziomem ładowni. Z wielką ostrożnością, oświetlając sobie drogę małym kagankiem oliwnym, przemierzałem wilgotne przejścia wiodące do tego cuchnącego miejsca w kałużach brudnej wody, której opary przyprawiały o chęć wymiotów. Postawieni na straży żołnierze z przerażeniem patrzyli na zakapturzoną sylwetkę, wyłaniającą się z mroku niczym ponury duch zęzy.
–Witam Waszą Ekscelencję – wyjąkał kapral, nie spodziewając się żadnej wizyty o tak wczesnej porze. – Przyszliście odwiedzić więźniów?
–Pozdrawiam was w imię Boże, kapralu – rzekłem, patrząc Andreu Llosie prosto w oczy. W słabym świetle kaganka moja twarz była ledwo widoczna, ale nie pozwalałem sobie na poufałość w obecności jego ludzi. – Bądźcie uprzejmi opuścić zęzę i zaczekać na górze. Wezwę was w razie potrzeby.
357
–Chcecie iść do więźniów bez ochrony?! – zawołał kapral z wielkim zdziwieniem.–Nie ma powodu do obaw. Nic mi nie grozi.
–Ależ, ekscelencjo, kapitan Martinez specjalnie nakazał mi was pilnować i mieć oczy szeroko otwarte na wasze poczynania.
–W porządku, kapralu, możecie pełnić swą służbę u wylotu schodów. I proszę się nie martwić, nic mi się nie stanie.
Straże niechętnie przyjęły rozkaz wycofania się. Wziąłem klucz i otworzyłem zamek. Nieprzyjemny zgrzyt metalu w ciszy zęzy zapowiadał więźniom wizytę. Dźwięk ten nie tylko w nich rozbudził obawy. Ja też czułem się niepewnie.
–Mamy niewiele czasu, musimy się spieszyć – powiedziałem zaraz po wejściu do celi.
Giorgio Carlo Tami spojrzał zaciekawiony. Domyślał się celu tej wizyty.
–Pomożesz nam? – zapytał jezuita.
Schyliłem się, żeby uwolnić go z kajdan, i nic nie odpowiedziałem.
–Angelo – rzekł Xanthopoulos – zostało jeszcze siedem dni drogi do portu. To nie jest najlepszy moment na ucieczkę.
Za wcześnie…
Tami uśmiechnął się i trwał tak chwilę w milczeniu, po czym szepnął:
–To wspaniałe, co zrobiłeś, Angelo. Piero byłby z ciebie dumny – powiedział z uśmiechem.
–Dlaczego tak mówisz? – spytał Xanthopoulos, nie rozumiejąc jego radości ani mojego uśmiechu.
–Bo z pewnością jest tak, jak myślę.
–A co myślisz, bracie Giorgio? – wypytywał Grek.
–Angelo zmienił kurs galeonu. To cudowne – oświadczył Tami.
–Gdzie teraz jesteśmy!? – ryknął Xanthopoulos.
–Na wodach Hiszpanii. Płyniemy do portu w Sewilli – odparłem z niemałą dumą.
358
–A reszta załogi? Co powiedzą, jak zobaczą ziemię? – Nikos nie rozumiał, z czego się tak cieszymy. Według niego sytuacja była bardziej skomplikowana i miał rację.–Słońce jeszcze nie wstało, noc bezksiężycowa. Nikt się nie zorientuje, dopóki nie dobijemy do portu – powiedziałem, uwalniając pospiesznie wikinga. Zapadła cisza; mężczyźni zamienili się w słuch. – To dla ciebie – wręczyłem Tamiemu grubą paczkę owiniętą w foczą skórę. – Tu są księgi. Zabierz je w bezpieczne miejsce.