Reading Online Novel

Inkwizytor(152)



–Bardzo dobrze. Widzę, że jako ludzie inteligentni nie będziecie się wtrącać w sprawy, które do was nie należą.

–Przyszedłeś zabrać księgi – odparł Polak z cynicznym uśmiechem – ale nie odejdziesz z nimi… Wszystko wiem, kardynał Iuliano mi powiedział. Szatana ukrywasz pod peleryną, Antychrysta, który chce zniszczyć chrześcijaństwo.





435





Gdy patrzyłem na niego, poczułem dziwne ciepło wydzielane przez zawieszone u pasa księgi. Noc, oczekiwanie, niepokój i posępne słowa Polaka sprawiły, że uległem sugestii, chociaż powinienem zachować zimną krew. Miał przenikliwe, hipnotyzujące spojrzenie, które mnie osłabiało. Kontynuował:–Dobrze wiesz, że nie pozwolę ci odejść z księgami. Nie powinny pozostać w rękach konfratra. Ich przeznaczeniem jest znaleźć się w rękach Kościoła, pod opieką dobrego inkwizytora. Takiego jak ja.

–To ja wytropiłem i odnalazłem te księgi.

–Byłeś tylko narzędziem Kościoła, na dodatek kiepskim narzędziem, bo po wykonaniu zadania nie przyszło ci nic innego do głowy, jak oddać księgi Corpus Carus, a potem odebrać dla ratowania dziewczyny, z której nie zostało już nic prócz prochu na rzymskiej ziemi.

Spojrzałem na Palazzo Vecchio, który zaczynał tętnić życiem. Trzy sylwetki opuściły gmach. Chuda, wyniosła postać cała na czarno, to kardynał Iuliano. Po jego lewej stronie szedł biskup Delepiano, po prawej zaś, mnich kaleka Giulio Battista Evola.

Ich obecność dodała Wołchowiczowi odwagi, tymczasem tchórzliwy jak szczur Arsenio wciąż trzymał się dyskretnie na drugim planie. Spojrzałem na Polaka i powiedziałem:

–Kując, zostaje się kowalem, drogi Damianie. Musisz się jeszcze dużo nauczyć. Zapamiętaj raz na zawsze…

–Co mam zapamiętać? – przerwał mi. Spojrzałem mu prosto w oczy.

–Ze to ja jestem mistrzem.

Popchnąłem Polaka tak, że oparł się o koło karocy. Zaczęliśmy się szamotać, co zwróciło uwagę Vincenza Iuliana; zatrzymał się i patrzył w naszą stronę. Rozpoznał mnie, ale chyba nie wierzył własnym oczom. Natomiast Evola się uśmiechnął. Z tyłu za nimi pojawiło się trzech gwardzistów. Nie mogłem się już wycofać. Musiałem zostać i walczyć aż do końca. Mimo to nie traciłem nadziei i ta walka nie napawała mnie lękiem.





436





Czułem bowiem (choć nie umiem powiedzieć jak i dlaczego), że Bóg jest po mojej stronie. Czyż On nie jest najlepszą armią?Wołchowicz pozbierał się, wsadził rękę przez okno do środka karocy i wyciągnął stamtąd szpadę. Postanowił stawić mi czoło, bo wiedział, że nie jest już sam. Kardynał przykazał dwóm z trójki żołnierzy chronić biskupa, a trzeciego wysłał na pomoc Damianowi.

–Źle na tym wyjdziesz – powiedział Wołchowicz, przysuwając się bliżej. – Szkoda, że taki uczony człowiek kończy w potrzasku jak złodziej kur. Oddaj księgi, a pozwolę ci uciec z godnością.

Odwróciłem się na sekundę, żeby zbadać odległość dzielącą mnie od konia. Była zbyt wielka. Wołchowicz zepchnął mnie aż do Fontanny Neptuna, oddalając od Loggii. Zatrzymałem się przy fontannie i patrzyłem na napastników.

–Widzę, że jesteś inteligentnym człowiekiem – powiedział Damian, gdy się zatrzymałem. – A teraz dawaj księgi i odejdź, póki nie zacznę żałować swej obietnicy.

Mocno chwyciłem za rękojeść szpady i wyciągnąłem ją z pochwy, mierząc w Polaka. Czekałem w milczeniu, przygotowany na najgorsze. Wołchowicz uśmiechnął się. Myślał, że ma nad wszystkim kontrolę, nawet nad moją wolą.

–Ty głupi mnichu… Pokażę ci, kto tu jest mistrzem szpady, a kto skazanym na porażkę nieszczęśnikiem. Jesteś uparty i niewdzięczny, zawsze trzymałeś mnie w cieniu. Jesteś zarozumialcem, który zaraz zadławi się własną pychą.

Wołchowicz wykonał ruch szpadą na wysokości mojej twarzy, ale odparowałem, choć nieśmiało, wywołując tym wybuch śmiechu u mojego przeciwnika. Żołnierz przysłany przez Iuliana wymierzył we mnie halabardę. Dwóch na jednego, nierówna walka. Polak ponowił atak; odbiłem cztery silne ciosy.

–Nieźle, nie doceniałem cię… Przynajmniej umiesz się bronić.

Znów zaatakował i znów odparowałem natarcie. Polak myś-





437





lał, że trafił na łatwą zdobycz, ale się pomylił. Kazał żołnierzowi uderzyć na mnie z boku. Ten zamachnął się dwa razy, zanim wykonał szybkie pchnięcie, mierząc w ramię ze szpadą. Zasłoniłem się wolną ręką, na którą przyjąłem głębokie cięcia. Cofnąłem się.–Poddaj się! Nie wyjdziesz żywy z tego placu – wrzasnął Wołchowicz i zaatakował od swojej strony, kiedy uwagę miałem zajętą żołnierzem.