Inkwizytor(151)
–A co z tobą?
432
–Dam sobie radę, nie martw się. Zrzucę na ciebie całą winę, powiem, że ukradłeś księgi. Masz aż nadto powodów, żeby to uczynić. Każdy zrozumie, że chciałeś się zemścić.–Zobaczymy się jeszcze?
–Już nie muszę się przed tobą ukrywać – rzekł Darko – i na pewno się zobaczymy. Wkrótce o mnie usłyszysz. Ufam, że zachowasz w sekrecie tożsamość Wielkiego Mistrza Corpus Carus…
–Oczywiście – zapewniłem go pospiesznie, zanim dokończył zdanie.
Widać było, że jest zmęczony długim czuwaniem. Powoli zamknął i otworzył oczy. Był starcem, podobnie jak Piero.
–Idź już, Angelo. Wykonaj do końca najważniejsze zadanie twego życia. Bądź dobrym inkwizytorem i zabierz stąd tę herezję.
Zwróciłem się ku drzwiom, ale jeszcze ich nie otworzyłem. Nie mogłem zrezygnować z ostatniego pytania.
–Czego się boisz w Rzymie?
–Nie jesteś na to przygotowany, uwierz mi – mruknął.
–Powiedz, proszę. Byłem gotów tu umrzeć dzisiaj, nic mnie już nie przestraszy.
–Odejdź, Angelo, błagam – nalegał Darko.
–Nie wyjdę, dopóki nie otrzymam odpowiedzi – cofnąłem się od drzwi i ruszyłem powoli w jego stronę.
Darko popatrzył niechętnie, ale w końcu powiedział:
–Boję się Tajnego Stowarzyszenia Czarowników. Ich Wielki Mistrz ukrywa się w Rzymie… Nic więcej ci nie powiem. Teraz już idź.
–Kto nim jest? Ty wiesz i ja też chcę wiedzieć – upierałem się, choć wiedziałem, że Darko liczy każdą traconą sekundę.
–Lepiej, żebyś nie wiedział, Angelo…
–Mów, kto jest Wielkim Mistrzem Czarowników, albo się stąd nie ruszę…
433
Darko przeszył mnie wzrokiem i poruszył wargami, nie wydając dźwięku.To co z nich wyczytałem, pogrążyło mnie w najstraszliwszej rozterce.
Darko powiedział bezgłośnie – PAPIEŻ.
Wyszedłem jak nieprzytomny. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Księgi ciążyły mi coraz bardziej. Darko miał słuszność. Nie byłem przygotowany na taką rewelację. A jeszcze mniej na to, co zaraz miało nastąpić…
62
Zszedłem po schodach na dziedziniec i ukryłem się w jednym z licznych podcieni, blisko wyjścia strzeżonego przez wartowników. Obserwowałem ich ruchy i sprawdziłem, czy księgi są mocno przytroczone do pasa, żeby nie wypadły, jak będę musiał biec. Wkrótce zjawił się Darko. Podszedł do wartowników, coś im powiedział i razem z nimi wrócił po schodach na górę. Był to dla mnie sygnał do opuszczenia pałacu. Nasunąłem kaptur na twarz i szybko skierowałem się do portyku. W miejscu, gdzie zaczynały się schodki, przystanąłem, żeby rzucić okiem na plac. Przede mną stały trzy karoce. Kiedy pokonywałem tych kilka stopni, dzielących mnie od wolności, usłyszałem cichy szelest za plecami. Nie było wartowników, ale ktoś za mną szedł. Nie mogłem się odwrócić, żeby sprawdzić kto to, więc szedłem w kierunku Loggia dei Lanzi. Zamierzałem przystanąć koło pierwszej karocy, żeby mieć osłonę. I tak zrobiłem.Z portyku wyszły dwie osoby, rozmawiając między sobą. Natychmiast je rozpoznałem: Giuseppe Arsenio, dworzanin wielkiego księcia Ferdynanda I Medycejskiego, i Damian
434
Wołchowicz, obecnie Generalny Inkwizytor Toskanii. Zbliżali się do karocy, toteż nie było sensu dłużej się ukrywać. Ruszyłem prosto przed siebie, starając się zachowywać naturalnie. Polak zobaczył mnie pierwszy.–Stój, kto idzie! – wykrzyknął. – Czekasz na kogoś? Nie znam cię…
Chwyciłem rękojeść szpady i zdjąłem kaptur, stojąc jeszcze do nich plecami. Zdębieli, kiedy się odwróciłem.
–DeGrasso! Kompletnie oszalałeś… Co tu robisz? – wyjąkał Wołchowicz.
–Przyszedłem po to, co do mnie należy – odpowiedziałem krótko.
Giuseppe Arsenio, który szedł nieco z tyłu, stanął obok Polaka. Jego twarz wyrażała przestrach, jakby zobaczył zjawę.
–Mistrz DeGrasso jest doprawdy nieprzewidywalny! – zawołał.
–Zejdźcie mi z drogi, jeśli chcecie zobaczyć wschód słońca – pogroziłem im wolną ręką.
–Co was napadło? – odrzekł Arsenio. – Przypominam, że jesteśmy w sercu Florencji o kilka kroków od koszar książęcej straży.
–Florencja śpi i tak ma zostać, jeśli sami nie chcecie zasnąć snem wiecznym – odwinąłem pelerynę, pokazując im szpadę, która zabłysła w świetle księżyca.
Arsenio pobladł, jakby ujrzał Girolama Savonarolę, dominikanina buntownika, którego spalono na tym placu sto lat temu. Obaj z Wołchowiczem cofnęli się o kilka kroków, nie spuszczając ze mnie oczu.