Reading Online Novel

Inkwizytor(42)



–Mam pewien problem… Raczej przeczuwam problem i potrzebuję waszej rady.

Starzec zatrzymał się.

–Rady? Co z ciebie za człowiek, że mówisz jak mistrz, a w sercu jesteś uczniem? – Nie zdążyłem odpowiedzieć, stanął bowiem przede mną i położył dłonie na mych ramionach. – Czyż nie mam powodów do troski? Popatrz na siebie… Ty jesteś przyczyną tego, że liczę, ile zostało mi dni. A kiedy mnie zabraknie…? Będziesz żyznym ziarnem czy pozwolisz, by porwał cię los? Nie chciałbym tego dożyć, Angelo. Uwierz mi.

Spuściłem głowę i zacisnąłem szczęki.

–Mistrzu, rozumiem twą troskę i naprawdę potrzebuję rady. Mam w głowie zamęt, a nie mogę zaufać nikomu innemu. Proszę, wysłuchaj mnie.

–Sam powinieneś być mistrzem, Angelo! Ja już nim nie jestem. Szukaj pokoju, szukaj odpowiedzi w Tym, który nas łączy, który wie więcej niż my dwaj, który będzie na zawsze twym przewodnikiem; szukaj odpowiedzi w Chrystusie. On jest jedynym Mistrzem i będzie z tobą w dzień i w nocy. On ci doradzi w zmartwieniach, kiedy będzie ci zimno, kiedy będziesz w więzieniu, kiedy będziesz głodny, narażony na namiętności i pokusy.

–Wiem to.

Piero zmartwił się jeszcze bardziej.

–Jeśli wiesz, to czyżbyś chciał mi powiedzieć, że nie potrafisz już rozmawiać z Chrystusem? – zapytał, wznosząc brwi.





127





–Nie zawsze umiem rozszyfrować Jego milczenie.–A więc nie jesteś tym, za kogo się uważasz – odparł kategorycznie. – Twój krzyż jest zwykłą ozdobą, twój habit galanterią, a twój urząd… synonimem korupcji.

–Nie… To nie jest tak. Być może moje słowa brzmią ułudnie, ale ja naprawdę wierzę… Wierzę tak, jak mnie nauczyłeś, z miłością, nabożnie i z taką ufnością, że nie lękam się śmierci.

–No więc czego się boisz?

–Nie wszystko można wywnioskować z ciszy. Ta sprawa wymaga, żeby ktoś głośno krzyknął mi do ucha i nie pozwolił, bym słyszał głosy tam, gdzie jest tylko cisza.

Kapucyn długo mi się przypatrywał. Wobec innych uczniów nigdy nie był aż tak wymagający jak w stosunku do mnie. W przeszłości przysposobił mnie na swojego następcę, a to oznaczało, że mam się wyróżniać wielką odpowiedzialnością i przede wszystkim posiadać nigdy niegasnącą wiarę. Próbowałem wytrwać w milczeniu, ugryzłem się w język, ale nie mogłem się powstrzymać przed szukaniem u niego pomocy.

–Nie pomożesz mi tym razem? – spytałem z największą pokorą, do jakiej byłem zdolny.

Piero wziął moją głowę, popatrzył gasnącym wzrokiem i przytulił do serca. Mój mistrz nigdy nie był wysokiego wzrostu, tym bardziej teraz, kiedy wiek zrobił swoje, toteż pochyliłem się, żeby mógł mnie objąć, i tak trwałem zgarbiony jak przed czcigodnym starcem u schyłku życia.

–Jasne, że ci pomogę, mój mały Angelo. Nigdy bym cię nie opuścił.





17





Idąc pogrążeni w rozmowie, znaleźliśmy się na tyłach klasztoru, gdzie za kratą zardzewiałą z wilgoci znajdował się cmentarz. Na tym małym, zapuszczonym skrawku ziemi, na





128





której rosło kilka drzew oliwnych i bardzo dużo chwastów, grzebano – jak nakazywał zwyczaj – braci mniejszych i konwersów, groby opatów zaś i reszty hierarchii mieściły się w kościele i w klasztorze. Mały cmentarz działał kojąco na ojca Piera i tu chciał być pogrzebany.Pamiętam z młodych lat, że lubiłem chodzić wąskimi ścieżkami między grobami, czytać nazwiska zakonników i daty ich śmierci uwiecznione na płytach nagrobnych, podziwiać skromne elementy ozdobne, których zresztą nie było tu wiele, jeśli już to najczęściej święty Gabriel lub prosty krzyż z granitu, marmuru czy kutego żelaza. Z czasem pojawiały się nowe płyty, ale i one porastały mchem i wyblakłymi grzybami, podobnie jak te starsze, na których z trudem dawało się odczytać nazwisko zmarłego. Jednak tego mroźnego ranka nie byłem w nastroju do wspomnień, a moje rozważania nie szły w kierunku zmarłych ani tego, jak się nazywali, jak długo żyli, jaki mają grób, tylko koncentrowały się na żywych i na ich potrzebach. Piero zatrzymał się przed panteonem starej gwardii kapucynów, byłych franciszkanów o duszach rewolucjonistów, tych, co to na własne oczy widzieli powstawanie nowej reguły zakonnej i kształtowali ją swym wysiłkiem. Był to jego ulubiony zakątek.

–To tu… – powiedział, przysiadając na jednym z grobowców.

–Dobre miejsce – zgodziłem się.

Piero Del Grandę był zmęczony. Miał wciąż ten sam wyraz twarzy, surowy i pełen współczucia zarazem. Nieprzejednany wobec lenistwa i obojętności, nade wszystko cenił ludzi robiących dobry użytek ze swej inteligencji, marnotrawienie zaś tego daru uważał za ciężki grzech przeciwko ludzkości. Jego postawa i sposób mówienia były tego świadectwem, jednak czas nadwerężył wątłe siły. To było oczywiste i nieuniknione. Widać było, że zanim przejdziemy do meritum, Piero pragnął odsapnąć po przechadzce, ale węszył w moim życiu jak inkwizytor.