Calvente podniósł kielich z winem i zaraził nas swoim dobrym humorem. Wszyscy poszliśmy w jego ślady; wszyscy z wyjątkiem Giulia Battisty Evoli. Neapolitańczyk nawet nie drgnął, siedział nieruchomo, jakby miał za nic dobre zwyczaje. Nikt nic nie powiedział, jednak parę spojrzeń pobiegło w jego stronę. Był to lekki dysonans, ale szybko minął i w mesie znów zagościła świąteczna atmosfera.
Wieczór toczył się dalej. Rozmowa zeszła na tematy ogólne, niezbyt pogłębione. Uczestnicy tej pierwszej kolacji wystrzegali się tylko rozmów o królu Hiszpanii Filipie II i o papieżu Klemensie VIII. Każdy bał się popełnić gafę w obecności inkwizytora.
Na kolację podano rybę manta, tak ościstą, że trudno było ją oczyścić i równie trudno przeżuć, ale smak miała wyśmienity. Tego wieczoru został zawarty swoisty pakt towarzyski, jako że
207
wszyscy mieliśmy ze sobą coś wspólnego: poważne stanowiska, godności i zaszczyty oraz zadanie do spełnienia, które nieodwracalnie połączyło nas na dłuższy czas.Dwie rzeczy z tej przyjemnej kolacji utkwiły mi ością w gardle: medyk nie widział i nie wziął listów od mistrza Del Grandę i od Anastasii, a Evola przesiedział cały wieczór w milczeniu. Zniekształcona twarz dawała mu ponurą przewagę: nic z niej nie można było wyczytać. Tego wieczoru moje troski nie były anonimowe.
X
PIECZĘĆ ŚWIĘTEGO ŁUKASZA
27
Myślałem – i słusznie – że po prawie dziesięciu dniach żeglugi zatrzymamy się w porcie przynajmniej na tyle, by nasze twarze odzyskały swój naturalny kolor. Wiedziałem, że goni nas czas, ale jakże byłem zdziwiony, gdy okazało się, że spędzimy na lądzie tylko kilka godzin. Zastanawiałem się nawet, czy warto schodzić ze statku, bo to się może źle skończyć i po powrocie poczuję się jeszcze gorzej. Ale po długotrwałym, przymusowym zamknięciu na kołyszącym pokładzie nie zejść na ląd, który jest w zasięgu ręki, to tak, jakby postawić przed pijakiem kieliszek wódki i przykazać, żeby nie wypił. To było oczywiste. Nie mogłem się powstrzymać i wbrew głosowi rozsądku dziewiątego grudnia zszedłem na ląd, gdzie zostałem do ostatniej chwili, tak długo, jak to tylko było możliwe.W czasie tego pierwszego postoju odnotowałem jako rzecz szczególną nagłą zmianę klimatu. W porcie wiał ciepły, wiosenny wiatr i nic nie przypominało surowej, mroźnej zimy, którą niedawno zostawiłem na północy Włoch. Rzadkie podmuchy wiatru były spokojne w przeciwieństwie do rytmu życia portowego, zdominowanego przez wrzawę i chaos, jak w każdym innym znanym mi porcie. Na szczęście admirał zaprosił mnie na czas tego krótkiego postoju do garnizonu morskiego, wspaniałej hiszpańsko-arabskiej fortecy u wejścia do portu, gdzie
209
było pod dostatkiem wina, świeżych winogron i moreli, przysmaków zdolnych osłodzić nawet największą i najstraszniejszągorycz.Siedziałem na przestronnej galerii, wychodzącej na garnizonowe ogródki i popijałem z kielicha szczodrze wypełnionego winem, obserwując krzątaninę oficerów, zwracając szczególną uwagę na pewną scenę. W jednym z ogródków admirał Calvente rozmawiał z miejscowym marynarzem; wyglądał na rozdrażnionego i zniecierpliwionego.
–Nie wszyscy cieszą się spokojem tego pięknego poranka – rzekłem do kaprala Llosy, który pełnił przy mnie straż, i wskazałem ruchem głowy na admirała Calvente.
–To normalna rzecz, zwłaszcza w tym porcie. – Młody kapral trzymał się w przepisowej odległości, co prawda nie tak dużej, żebym musiał krzyczeć, ale trudno było prowadzić rozmowę. Zaproponowałem więc, ku jego zdziwieniu, żeby przysiadł się do mnie.
–Chodź tu – powiedziałem wesoło, wskazując na wplne krzesło – potrzebuję towarzystwa.
–Ależ, ekscelencjo, nie chciałbym nikomu uchybić, ani wam, ani moim przełożonym.
–Siadaj – nakazałem – i nie martw się o przełożonych. Ja się nimi zajmę. A teraz chcę, abyś siedział koło mnie.
Andreu uśmiechnął się delikatnie, choć trochę nerwowo, i nie spuszczając ze mnie oczu, usiadł obok.
–Dziękuję bardzo – wybąkał zawstydzony.
–Przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić. Gdybyś nie wyciągnął mnie wtedy z kajuty, teraz żywiłyby się mną ryby.
Wziąłem kawałek moreli i gryzłem powoli, nie przestając obserwować admirała i marynarza w ogrodzie. Zaproponowałem Andreu szklankę wina.
–Nie wiesz, o co im chodzi? – spytałem młodzieńca.
–Prowadzą negocjacje – odpowiedział oschle i zwięźle.
–Negocjacje…? A co takiego może negocjować admirał Armady?