–Powiedz to Chrystusowi. On wam wybaczy – wydysza-łem, trzymając się mocno jej ręki, jakby to mogło pomóc zatrzymać życie, które ze mnie uchodziło.
O świcie plac zaludnił się dziwnymi istotami, wyłaniającymi się z mroku jak duchy wraz z pierwszym brzaskiem dnia. Kardynał uniósł głowę znad mej piersi, słysząc zbliżające się kroki. Z Loggia dei Lanzi wychodziło siedmiu mnichów w ciemnych habitach i kapturach nasuniętych na głowę. Uzbrojeni jak dawni krzyżowcy. Zatrzymali się nieopodal. Z tyłu za nimi kardynał dostrzegł wielu jeźdźców, obstawiających wyjście na plac w kierunku karoc. Jeden z zakapturzonych mnichów podszedł bliżej i powiedział do kardynała:
–Odejdźcie, tu nie ma już nic, co mogłoby was zainteresować.
–Przychodzicie po niego? – zawołał Iuliano. Jedną ręką ochraniał córkę, a drugą chwycił za rękojeść szpady.
–Nie sądzicie, kardynale, że już dość krwi polało się na tym placu? – odparł łagodnie, ale stanowczo zakapturzony i wskazał na stojącego za nim kusznika, który mierzył prosto w mego ojca. Był to Xanthopoulos; przybył na pomoc, tak jak obiecał. Jeszcze inny mnich schylił się po węzełek z księgami. Uśmiechnąłem się, rozpoznając włoskiego jezuitę: był jeszcze chudszy niż przedtem, ale żywy. Przeciął sztyletem sznurek na skórzanym worku, otworzył węzełek i wyciągnął księgi, które
448
wszyscy mogli zobaczyć. Były w bardzo dobrym stanie, prawie nietknięte, jakby nie miały za sobą takiej długiej podróży.–Wszystko stracone – mruknął kardynał i zrozumiałem, że księgi nigdy nie dotrą do Rzymu.
Na nic zdała się cała jego praca i wszystkie zbrodnie. Potęga jednej kuszy sprawiła, że musiał ustąpić.
Giorgio Carlo Tami zrobił krok do przodu i spojrzał na mnie. Lekki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Ja też uśmiechnąłem się mimo bólu, wdzięczny zmiennemu losowi.
–Wielki Mistrz dokończy mego dzieła… Tami spojrzał na księgi
–Wielki Mistrz? – zawołał.
–Tak, dzięki niemu mogłem wejść i wyjść z pałacu. To on mi dał księgi.
Tami podniósł tobołek z ziemi i wydał polecenie jednemu ze swych ludzi:
–Trzeba wycofać się stąd jak najszybciej, bo lada moment mogą pojawić się gwardziści księcia. – A potem zwracając się do mnie, zapytał: – Więc to Wielki Mistrz dał ci te księgi?
–Pomógł mi w najtrudniejszym momencie – powiedziałem, patrząc na Tamiego, a potem na kardynała, który miał taki wyraz twarzy, jakby nie mógł zrozumieć, co się dzieje, bo dotychczas nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał w jego obecności użyć słów: Wielki Mistrz Corpus Carus. Giorgio Carlo Tami podniósł Necronomicon wyżej, żebym w świetle wschodzącego dnia lepiej widział to, co chciał pokazać: wszystkie strony w środku były czyste, niezapisane. Wyraz najwyższego zdumienia zagościł na mej twarzy, a Tamiego ogarnął głęboki smutek.
–To niemożliwe! – zawołałem najgłośniej, jak mogłem, i nowa strużka krwi pociekła mi z ust.
Tami wziął do ręki Szmaragdowy Kodeks i też go przekart-kował. Białe kartki papieru.
–Mistrz pomylił węzełki i zamiast ksiąg dał mi fałszywe
449
kopie, które on miał zawieźć do Rzymu – ciągnąłem mocno speszony.Anastasia patrzyła wielkimi szarymi oczami, tajemniczymi jak zagadka białych kartek. Tami zaś odwrócił się powoli, trzymając wciąż Kodeks w ręku.
–Angelo… My nie mamy teraz Mistrza. Po śmierci ojca Piera del Grandę jeszcze nie wybraliśmy nowego.
–Przecież Wielki Mistrz… – powtórzyłem skonsternowany.
Jezuita Tami pokręcił przecząco głową, zanim odpowiedział. Jego twarz odzwierciedlała całą powagę chwili.
–Corpus Carus jest teraz bez Mistrza.
Kardynał Iuliano zamknął oczy. Najstraszliwszy z jego koszmarów stał się rzeczywistością.
64
Dziewiątego dnia po tym gorzkim poranku we Florencji przybyłem do Francji, gdzie znalazłem schronienie i wewnętrzny spokój pośród śnieżnych szczytów Alp, zamarzniętych rzek, rozległych przestrzeni pokrytych winnicami i zasypanych śniegiem o tej porze roku. Tu, w Chamonix, problemy Kościoła wydają się odległe, przytłumione przez szalejące w górach wichury i ciągłe śnieżyce. Arcyksiążę Jacąues David Mustaine przyjął mnie bardzo gościnnie, dał mi do dyspozycji ciepłą kwaterę w twierdzy i dwa wierzchowce ze swej stadniny. Polecił przygotować dla mnie miejsce do pracy na szczycie starego, opuszczonego młyna z dala od innych zabudowań, ale w obrębie murów.Co rano wychodzę z twierdzy, punktualny jak pianie koguta, i pokonuję zaśnieżoną drogę do młyna. Utykając, idę powoli, wsparty na jesionowej lasce. W tym gabinecie mam wszystko, czego mi jeszcze trzeba: samotnię i ciszę sprzyjającą refleksji.