Spiąłem konia i popędziłem do miejsca, gdzie miałem czekać na sygnał. Krótko potem zamigotały w ciemnościach światła karoc jadących po kardynała. Wtedy rozpocząłem galop w stronę szaleństwa. Noc mnie połknęła i udało mi się prawdziwie zaskoczyć Florencję.
60
Stukot końskich kopyt po ulicznym bruku zdradzał obecność dziwnego jeźdźca, któremu bardzo się spieszyło. Przegalopowałem przez Ponte Vecchio. W dole toczyła swe mętne wody rzeka Arno, czekając na rychły wschód słońca. Podobnie jak Tyber w Rzymie, Arno była częstym świadkiem i wspólnikiem spotkań sprzysiężonych. Obie rzeki zmywały winy swego ludu,
424
dawały wodę na chrzest niewinnych dzieci i spłukiwały krew z rąk grzesznych władców. Po raz kolejny Arno zobaczy, jak mężczyźni wyrównują swoje długi.Za mostem ściągnąłem lejce, żeby koń zwolnił. Jadąc stępa, pokonałem odległość dzielącą mnie od Piazza de la Signoria. Wkrótce potem zsiadałem z konia przy Loggia dei Lanzi, mając po lewej stronie Palazzo Vecchio. Zanim zostawiłem pod arkadami pokrytego potem i zdenerwowanego konia, próbowałem go trochę uspokoić. Dyszał ciężko, tocząc z pyska pianę; bałem się, że ktoś to zauważy, a bez konia nie miałem żadnych szans na ucieczkę.
W przeciwieństwie do Rzymu i mej rodzinnej Genui, Florencja została zbudowana na planie prostokątnym, wymyślonym przez rzymskich architektów dla potrzeb zakwaterowania legionów. Łatwo było się poruszać i rozeznać w tym mieście. Wspaniałe pałace i kościoły, wznoszone w potężnej republice od ubiegłego wieku, stanowiły znakomity punkt orientacyjny. A gdyby ktoś mimo wszystko pobłądził, wystarczyło iść w kierunku rzeki i gwiazdy polarnej miasta – wielkiej kopuły Duomo.
Starzy Genueńczycy mawiają, że pałace i domy naszego miasta są jak ziarna chwastów przyniesione przez wiatr, natomiast pałace Florencji – jak ziarna czystej pszenicy zasiane w odpowiednio przygotowanych bruzdach.
Mając Arno za plecami i kopułę Duomo w oddali, pod osłoną gmachów wśliznąłem się na plac. Przed głównym wejściem do pałacu czekały już karoce, które widziałem po drodze. Głównego wejścia strzegły okazałe posągi. Dawid Michała Anioła i grupa Herkules i Kakus, przywodząc mi na myśl nie tylko triumfalny wjazd Medyceuszy, ale także walkę z moimi własnymi potworami. Wszystkie okna w zasięgu mojego wzroku były ciemne. Spojrzałem niżej. W bramie stało trzech żołnierzy z gwardii watykańskiej, a za bramą rozciągał się pusty o tej porze dziedziniec. Cierpliwie czekałem na
425
odpowiedni moment. Usadowiłem się po ciemniejszej stronie gmachu, w portyku sąsiadującym z pałacem Uffizi; było to najlepsze miejsce, bo niezbyt starannie pilnowane przez gwardzistów, zajmujących się teraz głównie karocami. Na moją korzyść działał czynnik zaskoczenia – nikt nie spodziewał się niezapowiedzianych gości, a tym bardziej Angela DeGrasso, nikt nie podejrzewał, że jestem tak szalony, by zjawić się we Florencji i wejść prosto w paszczę lwa. Prędzej liczono się z możliwością ataku Corpus Carus niż z wizytą takiego szaleńca.Gdy tylko gwardziści zniknęli na chwilę w bramie, natychmiast przystąpiłem do realizacji planu. Położyłem na ziemi szpadę i sakwę podróżną, żeby nic mi nie przeszkadzało w obserwowaniu otoczenia. Gmach przed moimi oczami był tak samo wielki jak ten, który zapamiętałem, ale serce mówiło, że chyba trochę urósł. Wyciągnąłem z otwartej sakwy hak z przywiązanym doń sznurem tak długim, że można by się wdrapać nawet na Duomo. Wcześniej obciągnąłem go skórą, żeby wygłuszyć hałas uderzenia w mur. Gwardziści jeszcze nie wrócili, więc spróbowałem zarzucić hak na kraty w oknach pierwszego piętra.
Jak było do przewidzenia, hak odbił się od kraty i upadł koło moich stóp, robiąc przy tym potworny hałas, ale chyba tylko mnie się tak zdawało, bo wokół panowała głęboka cisza. Odczekałem chwilę i ostrożnie wyjrzałem zza muru. Straże nadal były wewnątrz pałacu. Podniosłem z ziemi hak i przeklinając go w duchu, zarzuciłem ponownie… Po czterech nieudanych próbach i trwodze oczekiwania na ewentualne konsekwencje udało mi się go zaczepić. Pociągnąłem za sznur, żeby sprawdzić, czy mocno tkwi w kracie, włożyłem szpadę do pochwy i rozpocząłem wspinaczkę, przywiązawszy najpierw część sznura do pasa, bo chciałem mieć pewność, że nie zlecę na bruk, jakbym zrobił krok w pustkę.
Z wielkim trudem wspinałem się po sznurze, opierając stopy
426
0 fasadę. Kosztowało mnie to sporo wysiłku i kiedy wreszcie dotarłem do kraty, czułem mimowolne drżenie w ramionach1 nogach, a ręce bolały jak nigdy przedtem. Po zdjęciu rękawic zobaczyłem białe kostki palców i czerwone dłonie ze śladami otarcia o sznur. Teraz czekało mnie najgorsze, gdyż trzymając się kraty jedną ręką i ze stopami wsuniętymi między pręty, drugą, wolną ręką musiałem zdjąć hak i przygotować następny etap wspinaczki na wyższe piętro, gdzie okna nie były okrato-wane. Zarzucałem z pół tuzina razy, zanim wreszcie udało mi się zaczepić hak wyżej. I znów męczarnia wspinaczki po murze, szukanie oparcia dla dłoni i stóp, i uczucie sztywnienia w ramionach i nogach. Stopy ślizgały się po gładkiej ścianie. Niejeden raz wisiałem w powietrzu, przełykając ślinę i czując na karku tchnienie śmierci. „Maryjo, Matko Boża, nie opuszczaj mnie", szeptałem nieustannie. Opadałem już z sił, ale Opatrzność Boża sprawiła, że w ostatniej chwili natrafiłem ręką na gzyms. Wyciągnąłem drugą rękę i niemal nadludzkim wysiłkiem udało mi się złapać gzymsu, ale nadal nie mogłem podciągnąć wyżej ciała. Przez moment, który zdawał się wiecznością, machałem w powietrzu nogami, wiatr szarpał mi pelerynę i czułem się tak, jakby Atlas złożył na mych barkach ciężar całego świata. Tylko Maryja mnie podtrzymywała. Wreszcie jakoś dotarłem do celu.