–Ale zrezygnowałbyś z kapłaństwa dla Raffaelli… Jestem pewna – szepnęła.
–Co powiedziałaś?
–Zastanów się, Angelo: ja chcę cię uratować, lecz ty nie możesz się ze mną ożenić, bo musiałbyś zrezygnować z kapłaństwa, ale zrobiłbyś to, żeby być z Raffaella, choć ona ci nie pomoże…
–Dla niej bym to zrobił… Dla ciebie nie! – odparłem w przypływie wściekłości. – Jak dam Evoli, co chce, uwolni Raffaellę, bo wiem, że dotrzyma słowa, i odejdę w spokoju. Zaproponuj małżeństwo innemu, nie będę panem twojej fortecy Volterra. Wybieram moją celę i wolność Raffaelli.
–Jesteś uparty i źle wychowany – mruknęła Anastasia ze zniechęceniem.
–A ty krnąbrna i kapryśna, złości cię, że przegrywasz z młodszą dziewczyną…
Nie dokończyłem, bo Anastasia wymierzyła mi siarczysty policzek, aż się zaczerwieniłem.
–Uważaj, co mówisz, Angelo – powiedziała tonem groźby.
Złapałem ją za włosy i szarpnąłem, ale nie za mocno, żeby nie zrobić jej krzywdy. Przyciągnąłem do siebie jej twarz tak blisko, że prawie muskałem ją wargami, kiedy mówiłem.
404
–Nie igraj ze mną – ściszyłem głos. – Jesteś pierwszą i ostatnią kobietą, która mnie spoliczkowała. Umówmy się, że to była brzydka pieszczota, bo w przeciwnym razie musiałbym sprawić ci ból zamiast oczekiwanej przyjemności. Znam najsurowsze metody wychowywania księżniczek…Anastasia patrzyła na mnie z niechęcią swoimi kocimi oczami. Miała ochotę zaatakować, ale powstrzymywało jąjakieś dziwne uczucie lojalności. Była taka piękna…
–Wynoś się! – zawołała. – Wracaj do swojej celi. Wiele zaryzykowałam, żeby cię tu ściągnąć, ale ty tego nie rozumiesz. Tak jak nie rozumiesz, że propozycję małżeństwa złożyłam ci tylko dlatego, żebyś mógł żyć. Ty głupcze i niewdzięczniku… Niczego nie rozumiesz…! Wynoś się! Nie chcę już o tobie słyszeć! – krzyczała, zalewając się łzami.
Puściłem ją, a ona pobiegła do łóżka i rzuciła się na nie, szlochając.
Wkrótce potem byłem znów w wilgotnej i brudnej jak chlew celi, bardzo z siebie dumny, choć jednocześnie przeklinałem dzień, w którym Bóg pozwolił mi na takie zaślepienie. Nie wiedziałem jeszcze, ile znaczyło to, co odrzuciłem… Wkrótce miałem się dowiedzieć. Tymczasem, w swej pysze i głupocie uważałem, że postąpiłem bardzo szlachetnie, i nie myślałem o śmierci…
Tej samej nocy drzwi zaskrzypiały po raz drugi i znów zobaczyłem członków straży przybocznej Anastasii. Zaciągnęli mnie do ciemnego, cuchnącego pomieszczenia i rzucili na ziemię, pokrytą słomą i gnojem. Byłem w stajni. Czekałem na cios sztyletem w brzuch, ale zamiast cięcia dostałem wierzchowca, sakiewkę z pieniędzmi i możliwość opuszczenia Florencji jeszcze przed świtem. Zdziwiłem się, że Anastasia, mimo wszystko, postanowiła wyciągnąć mnie z więzienia.
–Czy wiecie, co wam grozi, jak inkwizycja dowie się, że pomogliście mi w ucieczce?
405
Człowiek, który siodłał dla mnie konia, odpowiedział: – Panienka Iuliano będzie mieć dużo kłopotów… Mogą nawet ją aresztować i postawić przed sądem, kto wie… My tylko wykonujemy jej rozkazy. Nie traćcie czasu, panie, i wyjedźcie stąd jak najszybciej. Każdy otrzyma to, na co zasługuje…Dosiadłem konia, strażnik klepnął go w zad i zwierzę ruszyło galopem w stronę ulicy, ku wolności. Raffaella była zakładniczką i musiałem dostarczyć to, czego chcieli, żeby ją uwolnić. Nie mogłem dłużej czekać. Martwiłem się tylko, czy księgi dotarły do San Fruttuoso. Jechałem do Genui, do siedziby mojego dawnego mistrza, do panteonu przy bezimiennym grobie. Po drodze myślałem tylko o księgach zamieszanych w tyle nieszczęść, konspiracji i śmierci.
XXII
PANTEON
57
Szesnastego dnia października dotarłem na mały cmentarz opactwa o zmroku, przez nikogo niezauważony. W lekkiej mżawce przemierzałem ścieżki wiecznego spoczynku, kierując się do bezimiennego grobu. Wspomnienie ostatniej wizyty w tym miejscu było we mnie wciąż żywe. Uczucie słodkie, bo byłem tu z moim ukochanym mistrzem, ale zarazem gorzkie ze względu na to, czego się wtedy dowiedziałem. Oto tak dobrze znane mi miejsce, centrum wszystkich moich trosk, płyta skrywająca doczesne szczątki mojej zawsze nieobecnej matki, do której teraz wołałem na klęczkach o pociechę, oparłszy czoło o zimny kamień. Deszcz spływał mi po twarzy i mieszał się ze łzami. Byłem jak syn marnotrawny, który powraca po długim czasie, zrujnowany i obolały, syn wzbroniony, który wydał na nią wyrok śmierci, któremu nie zdążyła nadać imienia, gdy został wyrwany z kołyski i skazany na wieczną samotność sieroty. Otarłem z twarzy deszcz i łzy i patrzyłem na te swoje białe, delikatne dłonie, owoc bezmyślnego gwałtu. Na pociechę pozostawało mi tylko to, co wiedziałem od Piera Del Grandę – że matka mnie kochała. Prosta miłość skromnej kobiety do syna bękarta była wypisana na kamieniu, choć żadne inne oczy, oprócz moich, tego nie widziały. Czułem, że matka opiekuje się mną z tego mil-